W dniach 21-31 stycznia tego roku,
dziesięcioosobowa grupa misyjna z kilku polskich miast przebywała w
miejscowości Kyenjojo (znaczy: stado słoni) w Ugandzie, by udzielić pomocy
charytatywnej miejscowemu kościołowi prowadzącemu dom i szkołę dla 56 sierot. Z
naszego miasta w misji uczestniczyli Andrzej Małkiewicz i Jacek Szwed -
członkowie tutejszego Kościoła Zielonoświątkowego.
Zadanie było jasne:
- Zapewnić dzieciom bezpośredni dostęp do wody – do tej pory dzieci musiały chodzić codziennie po wodę około 1 km,
- Rozpocząć budowę drugiego domu dla sierot – obecny dom dziecka był zagrożony z powodu przebywania w nim chłopców i dziewcząt równocześnie,
- Zorganizować dzieciom czas wolny – w czasie naszego pobytu trwały jeszcze wakacje i chcieliśmy w tym czasie nauczyć dzieci różnych zabaw oraz higieny.
- Przeszkolić lokalnych działaczy – w Kyenjojo wiele ludzi mocno angażuje się w wolontariat lecz większość z nich nie posiada odpowiedniego przygotowania.
- Spotkać się z władzami miasta Kyenjojo – Burmistrz Andrzej Kasiura przekazał listy z pozdrowieniami wraz z gadżetami promocyjnymi Gminy Krapkowice (koszulki, czapeczki, smycze, breloczki itd.)
Dzień pierwszy - Poniedziałek
Zbiórka na lotnisku w Berlinie.
Humory i zdrowie dopisują. Przepakowujemy rzeczy tych, którzy mają dużą nadwagę
do bagażu pozostałych. Prawie u wszystkich przekroczone są limity. Obsługa przy
odprawie traktuje nas wyrozumiale. Każdy z nas wiezie po około 40 kg prezentów:
długopisy, kredki, pisaki, art. papiernicze, ubrania, buty, pasty do zębów,
szczoteczki, Biblie, książki i podręczniki szkolne po angielsku, piłki, balony,
5 maszyn do szycia, słodycze itp. Na lotnisku w Berlinie, musieliśmy się na
krótko rozdzielić się – część ekipy poleciała przez Stambuł, a część przez Nairobi
stolicę Kenii. Nasz przelot tureckimi liniami lotniczymi, który rozpoczął się o
godz. 11:20 przebiegał bez zakłóceń. W Turcji mieliśmy przesiadkę, gdzie ponad
trzy godziny czekaliśmy na lotnisku. Był to dobry czas na odpoczynek przy kawie
lub herbacie. Następny lot z Turcji do Ugandy miał potrwać prawie dziewięć
godzin ze względu na międzylądowanie w małym państwie Ruanda leżącym po
południowej stronie Ugandy. A więc przelecieliśmy ponad 200 km nasze miejsce
docelowe, aby po godzinnym postoju wymuszonym tankowaniem i zabraniem pasażerów
do Europy wystartować do Entebbe w Ugandzie w kierunku powrotnym, do którego
dolecieliśmy po około 40 minutach.
Dzień drugi - Wtorek
Na lotnisku w Entebbe czeka na nas
pastor David Busobozi z kierowcą i dwoma synami. Jest godzina 5:20 nad ranem i musimy
teraz poczekać jeszcze kilka godzin na resztę ekipy, która leci przez Nairobi.
Spotykamy się razem dopiero około 11:00. Cali, zdrowi, ale już trochę zmęczeni.
Dzięki Bogu dotarły z nami wszystkie bagaże z prezentami. Samochód – bus na 15
pasażerów wydaje się nam zdecydowanie za mały dla nas i dla naszych bagaży.
Kierowca ku naszemu zdumieniu wchodzi na dach i montuje z naszych waliz
trzywarstwową piramidę, którą obwiązuje konopnym sznurkiem, na oko dość wątłym.
Mieścimy się jakoś w środku z resztą tobołków. Jest gorąco, duszno, pocimy się,
ale z pootwieranych szyb wieje na nas afrykańskie powietrze. Wjeżdżamy do
stolicy – Kampali, po drodze wymieniamy część pieniędzy na tutejsze szylingi,
jeszcze kogoś zabieramy. Główna szosa, asfaltowa w bardzo dobrym stanie, boczne
ulice to rozjeżdżona, pełna dziur i kolein polna droga. Kampala to strasznie
zakorkowane i oględnie pisząc, niedoinwestowane miasto. Wszechobecna bieda.
Chłoniemy widoki, krajobrazy, zapachy i smaki potraw kupowanych po drodze. W
sumie sześć godzin w busie. Na odcinku Kampala – Kyenjojo (wymawia się
„Kiendżodżo”) w kierunku zachodnim, porządna droga wybudowana przez UNRRA United Nations Relief and
Rehabilitation Administration, (z ang. Administracja
Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy. Tej
niezniszczalnej drogi nie przecina żadne skrzyżowanie czy rozwidlenie. Dochodzą
do niej tylko polne dróżki w pobliżu domów. Piramida na dachu musiała wzbudzić
zainteresowanie policji, ponieważ zatrzymywano nas pięciokrotnie! Jednak widok
„muzungów”, czyli białych w samochodzie ratował kierowcę przed mandatem, a
uśmiechnięci policjanci, po krótkiej i przyjaznej konwersacji pokazywali gestem
„jechać dalej”. W końcu docieramy do celu. Podjeżdżamy do zabudowań domu
dziecka i kościoła brata Davida. Na początek, gospodarz prowadzi nas do sali
kościelnej, gdzie jesteśmy witani i zaczyna się nabożeństwo! Dziękujemy Bogu za
bezpieczną podróż, mimo solidnego zmęczenia odczuwamy radość i wzruszenie, że
możemy być w tym miejscu i stać twarzą w twarz z naszymi braćmi i siostrami z
Ugandy. Witamy się z dziećmi, Anette – żoną pastora i ludźmi z kościoła, którzy
przyszli nas zobaczyć. Zaraz potem przechodzimy do pobliskiego hotelu. Budynek
jest nowy, pokoje z łazienkami, wygodne łóżka z moskitierą. Jednak nie z
każdego kranu płynie woda, a jeśli już jest, to tylko zimna. Nie przeszkadza
nam to w niczym. Po kolacji zmęczeni podróżą zasypiamy bardzo szybko.
Dzień trzeci - Środa
Ciepła woda do mycia tylko na
specjalne zamówienie, podgrzewana w czajniku w kuchni. Pod warunkiem, że jest
prąd, którego zwykło nie być zwykle raz dziennie przez jakiś czas. Po dwóch
dniach stwierdzam, że naprawdę można się umyć, łącznie z głową i goleniem w jednym litrze wody! Tak właściwie, to woda
w pokojach płynie ze zbiornika na wieży, który napełniany jest karnistrami z
wodą, wcześniej napełnianymi w studni oddalonej o około 100 m. Codziennie robi
to specjalna ekipa czarnych braci. Prysznic lekko kopie prądem. Obsługuje nas
uśmiechnięty Innocent, którego nazywaliśmy „niewinny” (z ang. Innocent =
niewinny). Jedzenie jest naprawdę dobre, zajadamy się owocami, warzywami,
pyszne afrykańskie sosy, miejscowa ryba „engege”. Nie zamawiamy mięsa, woda
tylko z fabrycznie zaplombowanych butelek. Staramy się zmniejszyć ryzyko
problemów żołądkowych. Po śniadaniu dokonujemy krótkiego rekonesansu i
określamy wstępny plan działania. Teren wokół domu dziecka to zbocze o pochyle
około 30 stopni. Wyrównaniem terenu pod budowę drugiego domu dla sierot zajęła
się dziesięcioosobowa grupa więźniów z pobliskiego więzienia. W tym samym
czasie rozpoczęliśmy negocjacje z architektami, które miały na celu
zaoszczędzenie środków finansowych. Ostatecznie ustaliliśmy, że więźniowie
wykopią rowy na fundamenty a my wykonamy zbrojenie. Jednocześnie dziewczyny
segregowały przywiezione dary a inna część ekipy prowadziła szkolenia dla lokalnych
działaczy i społeczników. Po przepysznym obiedzie zdominowanym przez regionalne
owoce zainteresowaliśmy się przebiegiem prac przy wykopie studni. Dzięki
środkom finansowym przekazanym przez nas kilka tygodni wcześniej, studnia w
dniu naszego przyjazdu miała już około 80 stóp głębokości (około 24 metrów). Praca
przy pogłębianiu była bardzo żmudna. Na dwóch linach przymocowanych do
obrotowego koziołka spuszczano wiadra do których dwie osoby pracujące na dole
wkładały urobek, po czym następowało wciąganie wypełnionych wiader i ich
opróżnienie 30 metrów dalej. Zabraliśmy się do roboty. Tadeusz zjechał na dół a
ja z Jackiem wciągaliśmy urobek. Pomimo tego, że praca była naprawdę ciężka
czas upływał miło, bo otoczyła nas gromadka dzieciaków, które chciały nam
towarzyszyć. Szybko nadchodzi wieczór. Zmęczeni idziemy do hotelu na kolacje i
do łóżka. Do trzeciej w nocy słychać śpiewy, muzykę i modlitwy w kościele. Po
dwóch godzinach ciszy, od piątej rano ponownie modlitwy i śpiewy.
Dzień czwarty – Czwartek
Nie zaczął się pomyślnie.
Więźniowie, którzy mieli kopać pod fundament domu dla sierot z niewiadomych
przyczyn nie stawili się na placu budowy. Mieliśmy nadzieje, że więźniowie wykonają
prace ziemne a my w sobotę położymy zbrojenie. Niestety plany musiały się
zmienić. Postanawiamy, że po śniadaniu sami rozpoczniemy wykopy. Ziemia była
miejscami bardzo twarda i kamienista. Konieczne było używanie solidnych kopaczek
i kilofów. Dziewczyny w tym czasie zajmują się dziećmi i malowaniem ozdób w
klasach szkoły. Systematycznie zaczęli się do nas dołączać starsi chłopcy z
domu dziecka a nawet chłopcy z obsługi naszego hotelu. To dodało nam skrzydeł.
Po obiedzie kontynuowaliśmy prace do późnego popołudnia. Przez cały dzień
zdołaliśmy wykonać 1/4 roboty. Afrykańskie słońce dało nam popalić. Pod wieczór
obdarowaliśmy czarnych braci, którzy z nami pracowali ubraniami, które
stanowiły część naszego bagażu. Koniec dnia zwieńczony smaczną kolacją i
niezwykłą modlitwą w różnych intencjach, której długo nie zapomnę.
Dzień piąty - Piątek
Nasze przymrużone po przebudzeniu
oczy ujrzały grupę więźniów, którzy od świtu kontynuowali rozpoczęte przez nas
prace ziemne. Ucieszyliśmy się bardzo, ponieważ nabawiliśmy się porządnych
zakwasów przez wczorajsze prace, za które stanowczo zabraliśmy się zbyt
gwałtownie. Więźniowie pracowali spokojniej ale w równym tempie i niemalże bez
ustanku aż do wieczora. Niestety nie mogliśmy pracować z nimi w tym samym
czasie, bo pilnowało ich dwóch karabinierów, donosiliśmy im jednak wodę. Sami
udaliśmy się do miasta kupić kilka rzeczy, które chcieliśmy później wykorzystać
robiąc coś dla dzieci. Ekipa od pogłębiania studni pracowała dalej i już po
południu ziemia pod ich nogami zaczęła robić się wilgotna. My po powrocie z miasta wykonaliśmy kilka
huśtawek dla dzieci z zakupionych przez nas materiałów. To była prawdziwa
frajda dla dzieci. Od tego dnia dzieci nieustannie oblegały zrobione przez nas
zabawki. Jedna z dziewczyn imieniem Janet pomagająca w domu dla sierot,
zaprosiła nas do swojego domu na następny dzień, aby przedstawić nam całą swoją
rodzinę. Tego wieczoru po raz pierwszy wypuściliśmy się z Jackiem na dłuższy
spacer po pobliskim terenie. Przyroda zrobiła na nas duże wrażenie. Bujna
roślinność i odgłosy małp dochodzące z bardziej zadrzewionych miejsc rozbudziły
w nas potrzebę zobaczenia czegoś więcej. Postanowiliśmy, że poprosimy
miejscowych aby zaprowadzili nas w sobotę w miejsca gdzie można zobaczyć małpy
w naturze.
Dzień szósty – Sobota
Dziś niestety znowu nie ma więźniów
i musimy kopać sami. Położenie zbrojenia przesunęło się już o dwa dni. Na
szczęście inżynierowie, którzy przygotowali projekty i stanowią nadzór nad
budową sami postanowili przygotować część zbrojenia, aby prace nie opóźniały
się więcej. W tym dniu zaczęły przyjeżdżać także ciężarówki z kamieniami
piaskiem i innymi materiałami potrzebnymi na tym etapie budowy. Jednocześnie rewelacyjna
wiadomość: w studni pojawiła się woda! Trzeba ją jeszcze trochę pogłębić, a
potem pomyśleć o mechanicznej pompie. Jedna z koleżanek z Poznania postanowiła
zabrać wodę w małej butelce o badań w Polsce. Ponoć jakaś kobieta w Polsce
zaoferowała, że zafunduje uzdatniasz wody. Wydaje się że woda jest czysta
biologicznie, ale z osadem, ponieważ cembrowina sięga co najwyżej 2 metrów
głębokości. Niżej to po prostu dziura w ziemi. Takie są standardy w Ugandzie. Jeszcze
tego dnia wybraliśmy się z czarnymi braćmi w gęstsze tereny w poszukiwaniu
małp. Zaledwie po kilku minutach drogi mieliśmy szczęście obserwować te
niezwykłe zwierzęta. Przy okazji odwiedziliśmy dom Janet i poznaliśmy jej mamę
i liczne rodzeństwo. Po południu większość zespołu jedzie odwiedzić sierociniec
"Home Again" w miejscowości Kaihura. Prowadzi go siostra Faith jedna
z bardziej znanych działaczek w tym regionie. Budynek i organizacja pracy robią
wrażenie. Większość działaczy i społeczników w Ugandzie prowadzi obok domu dla
sierot kościół, szkołę i czasem szpital. Faith prowadziła taki właśnie kompleks
opiekuńczo-wychowawczy. Kobieta naprawdę godna podziwu.
Dzień siódmy - Niedziela
Rozjeżdżamy się do okolicznych kościołów
na poranne nabożeństwa. Słowo „poranne” jest tu umowne. Ja z Jackiem jedziemy
do kościoła prowadzonego przez siostrę Goreth, leżącego na drugim końcu tej
samej miejscowości. Przy tym kościele również jest prowadzony dom dla sierot i
szkoła. Oficjalną godziną rozpoczęcia jest zazwyczaj 10:00. My docieramy do naszych
miejsc około 11:00, bo tak późno po nas przyjechano. Mieliśmy okazję przejechać
się bardzo popularną w Ugandzie taksówką Boda-boda, czyli na motorze. Nikt nie
zwrócił uwagi na nasze spóźnienie, wszystko jest w najlepszym porządku, nikt
nikogo nie przeprasza, wszyscy cieszą się z wizyty niezwykłych gości z Polski. Tadek,
inny Jacek i Martyna pojechali do wioski Nyakogongo, do kościoła do którego
trzeba jechać godzinę przez busz, miejscami prawie przez dżunglę. Po trwającym
cztery godziny nabożeństwie, na którym niemal cały czas skakaliśmy przy rytmach
bębnów i pięknym śpiewie dzieci, oglądamy budynek szkoły podstawowej
prowadzonej przez Goreth. Klasy są bardzo małe, wyposażone w prymitywne
drewniane ławki i tablicę do pisania. W pokoju dla nauczycieli wiszą plakaty z
misją i wizją szkoły oraz plan zajęć. Jest akurat ostatni dzień wakacji. Goreth
poczęstowała nas wyśmienitym obiadem oraz smażoną szarańczą, którą traktuje się
tutaj jak smakołyk – jest naprawdę smaczna. Po powrocie do hotelu znaleźliśmy
jeszcze trochę czasu na zabawę z dziećmi, które czekały na nasz powrót.
Dzień ósmy – Poniedziałek
To dzień przerwy. Jedziemy na safari
do Parku Narodowego Królowej Elżbiety nad jeziorem Jerzego i Edwarda.
Niesamowita afrykańska przyroda, na sawannie siedzimy na dachu jadącego busa, następnie
płyniemy promem po jeziorze i oglądamy z bliska słonie, bawoły, antylopy,
hipopotamy, krokodyle, wielkie jaszczury, guźdźce, czarno-białe małpy, bieliki
afrykańskie i inne ciekawe ptaki. Nie udaje nam się spotkać lwa. Robimy
pamiątkowe zdjęcia na równiku. W sklepach dla turystów kupujemy trochę
pamiątek. Większość, szczególnie te ręcznie robione, są dla nas bardzo tanie.
Przejeżdżamy przez bardzo biednie wyglądające wioski. Otaczają nas gromady zaciekawionych
dzieci. Wracamy bardzo zmęczeni lecz pełni wrażeń.
Dzień dziewiąty - Wtorek
Wybieramy się w kilka osób do
Nyakagongo odwiedzić szkołę. Jest drugi dzień roku szkolnego. Dwie klasy siedzą
w ławkach pod drzewami. Na drzewach przymocowane są tablice. Pozostałe cztery
klasy są w domku z desek, który wygląda jak nasze dawne stodoły. Dzieci jest około
80, mimo wielkiego ubóstwa jesteśmy pod wrażeniem starań nauczycieli o wygląd
pomieszczeń i dzieci. Sporo z nich ma uszyte mundurki, większość ma klapki na
nogach, niektóre nawet buty. Część z nich to sieroty, część jest skrajnie
biedna, mimo że ma przynajmniej jednego z rodziców. Te dzieci nie płacą za
szkołę i za dożywianie, które jest konieczne, ponieważ uczniowie spędzają w
szkole czas od 900 do 1600. Na ścianach klas wiszą
nieliczne plansze pomocnicze do nauki przyrody, matematyki i angielskiego.
Niektóre wykonane są ręcznie. Nauczyciele są głównie wolontariuszami. Czasem
uda się zebrać pieniądze na ich wypłatę, czasem nie. Nie mają wykształcenia
akademickiego, tacy pracują w większych miastach. Ci na wioskach mają odpowiednik
naszego wykształcenia zawodowego lub średniego i kurs nauczycielski. Rodacy:
czapki z głów przed tymi pokornymi i oddanymi swej pracy i Bogu ludźmi. Ich
praca daje przynajmniej niektórym dzieciom możliwość dalszej edukacji, zdobycia
zawodu i wyjścia z biedy. Po powrocie do hoteli i kilku chwil zadumy czujemy,
że misja powoli dobiega końca. Robimy pranie naszych ubrań, aby móc je
podarować naszym braciom. Na drogę zostawiamy sobie jeden komplet ubrań i jedne
buty.
Dzień dziesiąty – Środa – powrót do domu:(
Wybieramy się z wizytą do siedziby
Urzędu Miasta Kyenjojo. Do tej pory nie udało się nam spotkać z władzami
miasta, bo burmistrz przebywa od kilku dni na delegacji w Kampali. Pomimo, że
dzisiaj jest święto narodowe, postanawiamy spotkać się z Przewodniczącą Rady
Miasta Bettty Clark, która specjalnie przyjechała na to spotkanie i otworzyła
budynek urzędu. Rozmowa jest bardzo miła, rekomendujemy pracę pastora Davida z
sierotami, prosimy o wsparcie i dobrą współpracę miasta z sierocińcami
prowadzonymi przez lokalnych społeczników, przekazujemy prezenty Gminy
Krapkowice oraz list z pozdrowieniami
podpisany przez Pana Andrzeja Kasiurę Burmistrza Krapkowic, Pana Witolda Rożałowskiego
Przewodniczącego Rady Miejskiej oraz przeze mnie Radnego Rady Miejskiej. Pani
Clark zareagowała wielkim entuzjazmem. Wymieniliśmy adresy mailowe z nadzieją
współpracy w przyszłości, a może nawet partnerstwa miast. Potem ostatnie zakupy
na targu owocowo-warzywnym, trzeba czymś zapełnić nasze puste walizki. Po
lunchu spotkanie pożegnalne w hotelu. Anette przynosi nam tort własnej roboty.
To wielka rzecz, torty robi się prawie wyłącznie na wesela. Jest niesamowicie
słodki i aromatyczny, czuć cynamon, gałkę muszkatołową, miód. Idziemy do domu
dziecka, modlimy się, żegnamy, robimy ostatnie zdjęcia. Gdy siedzimy w busie, w
oczach pojawiają się łzy. Byliśmy tu krótko, ale pokochaliśmy tych wspaniałych,
pełnych miłości i wiary ludzi. Ta misja była potrzebna im i nam. Jedziemy do Entebbe
na lotnisko.
Podziękowania
Dziękujemy Bogu za wszystko, co
zobaczyliśmy, czego doświadczyliśmy, w czym mogliśmy pomóc. Dziękujemy Bogu także
za kościół w Ugandzie. Serdecznie dziękujemy w imieniu afrykańskich dzieci
wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób wsparli tą misję. Otrzymaliśmy od
krapkowickich przedsiębiorców wiele darów do przekazania dzieciom z Kyenjojo.
Szczególnie chcielibyśmy wspomnieć właściciela sklepu „Bobas” Pana Tomasza
Serkisa, który przekazał ubrania dla dzieci, właściciela sklepu „Gumiś” Pana
Sławomira Kubielasa, który przekazał zabawki i artykuły szkolne, oraz
pracowników Biedronki przy ul. Kilińskiego, którzy za własne pieniądze zakupili
szczoteczki i pasty do zębów oraz mydełka. Łącznie przekazaliśmy około 400 kg
darów, które dokładnie wypełniły nasze bagaże, przez co nasze rzeczy osobiste
musieliśmy zmieścić w bagażach podręcznych. Dziękujemy również wszystkim
osobom, które udzieliły niezbędnego wsparcia finansowego: przedsiębiorcom,
osobom prywatnym oraz pracownikom urzędów miejskich w Krapkowicach i
Strzeleczkach oraz pracownikom Starostwa Powiatowego. Szczególne podziękowania
należą się Panu Andrzejowi Kasiurze Burmistrzowi Krapkowic oraz Panu Witoldowi
Rożałowskiemu Przewodniczącemu Rady Miejskiej za wsparcie polityczne tej misji,
bo dzięki temu możliwe było nawiązanie dialogu z władzami miasta Kyenjojo.
Życzymy wszystkim ofiarodawcom błogosławieństwa Bożego. Dziękujemy za modlitwy.
Jeśli Bóg zechce, wrócimy tam, a może i Ty następnym razem dołączysz do nas.
Wieczór Afrykański w Krapkowickim Domu Kultury
Zapraszamy wszystkich na zorganizowany
przez Krapkowicki Dom Kultury i Kościół Zielonoświątkowy „Wieczór Afrykański”,
który odbędzie się w sobotę 2 marca 2013 r. o godzinie 18:00 w sali tanecznej
Krapkowickiego Domu Kultury. W czasie prezentacji z cyklu „spotkanie z
podróżnikiem” będzie można zobaczyć i usłyszeć więcej na temat misji, jak
również zasmakować kilka Afrykańskich specjałów. Zostanie także wystawiona na
okres dwóch tygodni galeria zdjęć z Misji w Ugandzie. Wstęp wolny. Serdecznie zapraszamy
Andrzej Małkiewicz i Jacek Szwed
Kościół Zielonoświątkowy w Krapkowicach